1
Pewnego razu polem bardzo pięknie przez naturę ubranym szedł Smutek, wielkie sprawiając szkody
i spustoszenia; czarne bowiem zasłony, którymi był okryty, zachmurzały jasność słoneczną, od bladości jego
oblicza padała na kwiaty barwa trupia, a od ciężkiego jego oddechu kłosy gięły się ku ziemi i marne roniły
napełniające je ziarna. Nie dziw, że śród istot, zamieszkujących pole, wielkie przeciwko natrętnemu szkodnikowi temu
powstało szemranie.
― O, widmo ponure ― zawołały ― po co wyszedłeś z otchłani złego i wtoczysz się po świecie,
aby wszystko, co na nim wzrasta, czynić płonnym, ciemnym i trującym?!
― Ukażcie mi istotę pewną, której dotąd nadaremnie pośród was upatruję ― odpowiedział Smutek ―
a wnet zstąpię do otchłani mojej i nigdy już ziemi naprzykrzać się nie będę; ale dopóki nie znajdę tego, czego
szukam, chodzić po niej nie przestanę jak pierworodne i niepozbyte przekleństwo.
Usłyszawszy to, pierwsza Wesołość ku niemu zleciała i różową chmurką, w której migotał rój srebrnych
gwiazdek, w powietrzu zawisłszy, zaszczebiotała:
― Mnie pewnie szukasz, ciemna zmoro! Oto jestem! Patrz, jakam ładna i zgrabna! Umiem śpiewać
srebrzyście, tańczyć prześlicznie i śmiać się z byle czego. Oddech mojej piersi orzeźwia jak zefir, a z tego cacka,
które trzymam w dłoni, jakkolwiek jest ono malutkim i kruchym, płynie nieśmiertelna woda zapomnienia.
Przypatrzże się mnie dobrze, stary nudziarzu, i ruszaj sobie na bory i lasy!
Ale Smutek jednym przeczącym wstrząśnięciem głowy szeroko naokół rozwiał swoje czarne krepy,
a samego ich widoku znieść nie mogąca Wesołość uleciała daleko i strwożona, zgnieciona, omdlała, pomiędzy
kwiaty i kłosy upadła.
Wtedy z postawą wyprostowaną, a obliczem otwartym i nieskazitelnie białym, drogę Smutkowi zastąpiła
Prawość.
1,2,3 5,6,7,8,9,10