13
Mała niewidoma dziewczynka tańczyła po pokoju klaszcząc w ręce. Blada jej twarz zarumieniła się, usta
śmiały się, a pomimo to z zastygłych oczu płynęły łzy jak grad.
Ona, biedactwo, w tym domu spokojnym dawno już nie doświadczyła tylu wrażeń! Jak pięknym
zjawiskiem wydawały się jej fałszywe tony katarynki! Jak wspaniałym był ryk trąby, która mecenasa mało
nie przyprawiła o apopleksją.
Na dobitkę, kataryniarz widząc uciechę dziecka zaczął przytupywać wielkimobcasemw bruk i od czasu
do czasu pogwizdywać niby lokomotywa przed spotkaniem się pociągów.
Boże! jak on ślicznie gwizdał...
Do gabinetu mecenasa wpadł wierny lokaj ciągnąc za sobą stróża i wołając:
– Jamówiłem temu gałganowi, jaśnie panie, żeby natychmiast wygnał kataryniarza! Mówiłem, że od jaśnie
pana dostanie pensją, że my mamy kontrakt... Ale ten cham! Tydzień temu przyjechał ze wsi i nie zna naszych
obyczajów. No, teraz posłuchaj – krzyczał lokaj targając za ramię oszołomionego stróża – posłuchaj, co ci sam
jaśnie pan mecenas powie!
Kataryniarz grał już trzecią sztuczkę tak fałszywie i wrzaskliwie jak dwie pierwsze.
Niewidoma dziewczynka była upojona.
Mecenas odwrócił się do stróża i rzekł ze zwykłą sobie flegmą, choć był trochę blady:
– Słuchaj no, kochanku... A jak ci na imię?...
– Paweł, jaśnie panie.
– Otóż, mój Pawle, będę ci płacił dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz za co?...
– Za to, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek! – wtrącił spiesznie lokaj.
– Nie – rzekł pan Tomasz. – Za to, ażebyś przez jakiś czas co dzień puszczał katarynki. Rozumiesz?
– Co pan mówi?... – zawołał służący, którego nagle rozzuchwalił ten niepojęty rozkaz.