72
— Nikt nigdy nie wie, ile będzie żył — mówił głos — ani wy, ani ja. Każdemu może się
coś przydarzyć. Wam przydarzyła się choroba, z którą walczycie, jak żołnierze na wojnie.
A na wojnie bywa różnie… Chyba chodzi o to, żeby…
— Próbować za wszelką cenę wygrać — dokończył Bastek.
— Tak, wygrać. A nawet jeśli przegrywamy, to nie należy obwiniać nikogo ani niczego
o to, że tak się stało.
Usiadłem na łóżku i przetarłem oczy. Na łóżku Wiewióra siedziała pani psycholog
i skręcała mu rude kłaki w rożki.
— To ani Bóg, ani pech… Po prostu dzieje się tak, a nie inaczej. To nie wina rodziców
ani nikogo innego. Ale najgorsze jest to, że ci inni czasami tego nie rozumieją… więc jeśli
ktoś odchodzi, zanim odejdzie, powinien pomóc im żyć dalej.
— Jak? — zapytałem, patrząc jak mysz biega w kolorowym kołowrotku.
— Niczego nie udawać — powiedziała pani psycholog i połaskotała mnie w nos sowim
piórem.
A potem wyszła, zostawiając na stole nieduży zeszycik.
— O żesz! — wrzasnął Wiewiór i rzucił się do stolika.
Bastek i Szymek zerwali się na nogi prawie równocześnie.
Wiewiór usiadł na brzegu mojego łóżka i otworzył notes. Zobaczyłem, jak jego twarz
się wydłuża, a entuzjazm opada: notes był pusty.
Lato zbliża się ku końcowi.
Wiem, bo codziennie bywam w parku i widzę, jak opadają pierwsze liście. Stary Rumpel
mówi, że to chore liście.
Widać tak już jest — to, co chore, odchodzi najszybciej. Ale nasza czwórka trzyma się
dzielnie.
Na starym kasztanowcu kasztany stroszą zielone kolce.
Po niebie przelatują pierwsze klucze ptaków i samoloty.
Ile razy widzę samolot, tyle razy myślę o mojej czekoladowej dziewczynie, która nawet
nie wie, że jest moją dziewczyną…
Tamtej nocy, a właściwie o świcie, myślałem, że gdyby wszystko było ze mną w porząd-
ku, poszedłbym odprowadzić ją na lotnisko i czekałbym, aż samolot uniesie się w powie-
trze, może kupiłbym jej bukiecik kwiatów, albo… pocałował w ciemny policzek.
Ale, rzecz jasna, nic z tego nie wchodziło w grę. Pewnie, że mógłbym poprosić o po-