Czas ciągnął się w nieskończoność, ale chyba każdy z nas pragnął, żeby właśnie tak było.
Milczeliśmy, ale nie było nam nudno.
A pąk powoli odsłaniał białe płatki.
Kiedy wyszliśmy z oranżerii, żadne z nas nie odezwało się nawet najmniejszym słowem.
W ciszy wjechaliśmy na parkową alejkę.
Podniosłem głowę i zobaczyłem błyszczące w ciemności pomarańczowe światełka so-
wich oczu.
Na moje kolana opadło szare pióro.
— Jutro wracam do rodziców — powiedziała nagle Anka i wcisnęła mi w rękę mały
świstek papieru. — To jest mój adres — wyjaśniła. — Możesz od czasu do czasu napisać.
— Sowim piórem — uśmiechnąłem się i podałem jej szóste piórko.
A Anka schowała je do kieszeni bluzki i przyłożyła do niej drobną, ciemną dłoń.