101
a skraju lasu stały rzędem wielkie, spróchniałe wierzby. Wyglądały
jak tajemnicze rzeźby, ze swoimi dymiącymi próchnem dziuplami.
Na parapecie jednej dziupli siedziała stara sowa i wydawała się
drzemać. Sen jednak miała czujny, bo ledwo kroki Żyjątka i Biedajstwa
zaszeleściły w igliwiu, sowa otworzyła jedno oko i spojrzała przeraźliwie
na Biedajstwo, a potem drugie i z równą nienawiścią obdarzyła
spojrzeniem Żyjątko.
Oba stworzonka aż jęknęły ze zgrozy, sowa zaś nastroszyła się i załopotała wielkimi
skrzydłami.
— Precz stąd! — huknęła okropnym hukiem — Wypraszam sobie komitywy z jakimikolwiek
istotami z bajeczek dla dzieci. Nienawidzę tych książeczek, w których ciągle odgrywam jakąś
rolę. Jestem zużyta, nadużyta, przeżuta i wyżyłowana. Jestem biednym zmęczonym ptakiem,
który chce mieć święty spokój i dlatego nigdy nie dam się znowu powalać atramentem. Wypisują
o mnie, że jestem mądra! Co za brednie! Jestem głupia jak but. Gorzej: jak noga stołowa!
Tu wysunęła wielki pazur w stronę struchlałego Biedajstwa.
— Jestem jeszcze głupsza niż ty! A więc fora ze dwora śmieszne skrzaty! Jestem głupia, ale za to
poważna i mogę wam jeszcze dać zdrowego łupnia.
Rozdział czterdziesty pierwszy,
czyli Protest Sowy