48
Mikołaj, siwy jak biały niedźwiedź, siedział w fotelu, trzymając na kolanach
swoją wnuczkę Stellę. Stella jej było na imię.
— On jest na księżycu! — zdyszanym głosem wrzasnęła Szyba.
I pękła.
— Ach, jaka szkoda Szyby! — zawołała Stella, bo darzyła miłością wszystkie
rzeczy na świecie, nawet te, które miały serca tak fałszywe, jak Szyba-Detektyw.
I pobiegła do kuchni po szczotkę i śmietniczkę, żeby zmieść szklane odłam-
ki. Aby dziadziuś nie skaleczył się w pantofel.
A dziadziuś zachodził i zachodził w głowę, co by mogły oznaczać słowa
Szyby: „On jest na księżycu”. Bo już był bardzo stary i — jak to u starych —
wypadła mu nagle z głowy cała historia z Młynkiem. Lecz po niejakim czasie
przypomniał sobie wszystko: i ten wieczór, kiedy postanowili z Celiną wyrzucić
Młynek na śmiecie, i to południe, kiedy Celina wydarła mu wszystkie włosy
z głowy. Bo od tego czasu musiał nosić perukę, a potem chustkę z czterema
supełkami. Jakże to wszystko dawno... Mój Boże...
I dziadziuś Mikołaj wziął znowu Stellę na kolana, i opowiedział jej po raz
tysiączny historię z Młynkiem.