76
Przez okna parterowych domków widać było kuchenki, w których dawno
zgasł ogień, na półkach nudziły się bezczynnie młynki do kawy. Z kominów
fabrycznych nie buchały, jak kiedyś, wesołe dymy, nie pracowano ani w fabry-
kach, ani w polu, nie wyrabiano ani książek, ani zabawek.
—Chodź, chodź, Młynku—powiedziała Stella. —Chodź, chodź. Pójdziemy
do dziadusia Mikołaja. On musi być także głodny.
— Nie pójdę, Stello — odparł Młynek. — Nie miałby teraz dziaduś ze mnie
żadnej pociechy. Trzeba najprzód zrobić porządek na świecie!
— Chodźże. Chodź. Dziadziuś bardzo ucieszy się, gdy ciebie zobaczy.
Ale gdy przyjdę za parę dni, ucieszy się jeszcze bardziej.
I z tymi słowy rozstali się. Każde poszło w swoją stronę — Stella do dzia-
dziusia, a Młynek do innych młynków.
O zmierzchu wszystkie młynki z całego miasta zebrały się w opuszczonej
wozowni. Ileż miał trudu nasz Młynek, żeby zebrać swych kolegów! Cały dzień
musiał chodzić, dreptać, zachęcać, namawiać. Z niektórych domów wyrzucały
go kucharki.