54
Księżyc odbijał się w wąskich, podłużnych oknach i, na mój gust, brakowało tutaj tylko
ducha.
—W dzień jest trochę ładniej — powiedział Dziadek. — Tu właśnie ukrywam się za dnia.
W koronach drzew pohukiwały inne sowy, a w jednym z okien nagle mignęło coś bia-
łego, a Dziadek rozpostarł skrzydła.
Wylądowaliśmy na parapecie dokładnie w chwili, gdy okno otworzyło się.
— Witaj — powiedział Dziadek.
— Witaj — odpowiedział siwowłosy staruszek. Włosy miał srebrne i rozwichrzone,
a na nosie okulary w drucianej ramce.
— Ukłoń się — Dziadek trącił dziobem moją stopę i dokonał prezentacji — To mój
wnuk, Wojtek.
Staruszek uścisnął moją dłoń i pomógł mi wejść do środka.
Pokój był duży, wypełniony starymi meblami, a na środku stał wielki stół z blatem, po
którym światło księżyca ślizgało się jak woda.
Staruszek wyjął z szafy szachy i poprawił figury, które trochę się przesunęły.
W czasie kiedy grali w milczeniu, zwiedziłem cały pokój, obejrzałem wszystkie książki
i wypróbowałem bujany fotel.
A kiedy zegar w jakimś odległym pomieszczeniu wybił północ, Dziadek wstał i pożeg-
naliśmy się.
— Dziadku — zapytałem — co to za miejsce i kim był ten pan?
Dziadek przysiadł na grubym, poskręcanym konarze.
— To jest dom spokojnej starości — powiedział. — Pełno tu różnych Dziadków i róż-
nych Babć.
Spojrzałem na ciemne, wąskie okna domu.
— A… dlaczego tutaj są? — zapytałem.
Dziadek zmrużył piękne, złote oczy.
— Jedni nie mają nikogo i nie chcą być sami… a drudzy… Cóż, po prostu zrobili się
niepotrzebni.
— Jak stare zabawki? — zapytałem, bo nie mogłem znaleźć lepszego określenia.
— Jak stare zabawki — powiedział Dziadek.
Zrobiło mi się jakoś smutno i widocznie od tego smutku zrobiłem się cięższy, bo lot
sowy stał się jakiś ociężały.