161
Nie mając kompasu nie mogłem zgadnąć, w jakim płynę kierunku. Płynąłem na chybił trafił w tej nadziei, iż
natrafię w końcu na jakiś ląd stały. Płynąłem w ten sposób trzy dni i trzy noce, aż dnia czwartego ukazały się mym
oczom brzegi nieznanej wyspy.
Widok tych brzegów napełnił mię radością. Jąłem wiosłować pośpiesznie i wkrótce łódź moja uderzyła
o zielone brzegi wyspy. Wyskoczyłem na brzeg. Stopy moje, stęsknione do lądu, z rozkoszą dotykały stałego gruntu.
Wyspa była pokryta bujną roślinnością.
Tysiące barwnych ptaków napełniało powietrze swym śpiewem. Pobiegłem wesoło w gęstwę leśną w tej
myśli, iż znajdę tam pod dostatkiem owoców, którymi zaspokoję głód i pragnienie.
I rzeczywiście, znalazłem mnóstwo kokosów, bananów, drzew chlebowych oraz winogron.
Nasyciwszy głód owocami postanowiłem zwiedzić wyspę, aby się przekonać, gdzie jestem.
Z początku zdawało mi się, że wyspa jest zgoła bezludna. Wniosek ten napełnił mię rozpaczą. Czułbym się
szczęśliwy, gdybym spotkał choć jedną istotę ludzką!
Błądziłem po lasach dzień cały aż do wieczora.
Wieczoremprzechodząc koło leśnej gęstwinyposłyszałemsłabe jękiwpobliżu. Pobiegłemnatychmiastwstronęgłosu.
Radość moja nie miała granic, gdym pod jednym drzewem ujrzał człowieka, który leżał na miękkiej, bujnej
trawie i jęczał. Był to wątły, chudy staruszek z koźlą bródką. Nogi miał cienkie jak badyle. Dłonie suche i drżące.
Chociaż wieczór był ciepły, zdawał się dygotać od zimna.
― O-o-o! ― jęczał żałośnie. ― Nie mogę wstać, nie mogę wstać! Szedłem do strumienia, aby w nim
pragnienie ugasić, i upadłem w pół drogi. Nie mam sił! Nogi mi odmówiły posłuszeństwa! Ręce mi odmówiły
pomocy! Któż się nade mną zlituje? Już wieczór nadszedł, wkrótce noc zapadnie, a ja niebogi nie ugaszę mego
pragnienia!
Żal mi się zrobiło staruszka.
―Chętnie ci pomogę―rzekłem―ale niewiem, jak ci mamdopomóc?Wczymci ze strumieniawody przynieść?