165
― Powiedz mi przynajmniej, dokąd teraz jedziesz? ― spytałem czując znużenie i lęk na myśl o owych
rumakach, które po trzech dniach usilnej pracy zazwyczaj konały. - Mam nadzieję, iż wkrótce skierujesz mój bieg
do swego domu i wypocznę w jakiejkolwiek stajni u jakiegokolwiek żłobu.
― Pozbądź się co prędzej tego rodzaju nadziei ― odparł staruch. ―Nie mam żadnego domu, a tym bardziej
stajni i żłobu. Mieszkam pod gołym niebem i o ile uda mi się dosiąść czyjegokolwiek karku, nie znam wytchnienia.
Najwłaściwszym trybem mego życia jest jazda, nieustanna, nieprzerwalna jazda. Nie zatrzymuję się nigdzie i nigdy,
nie zatrzymuję się dopóty, dopóki sama śmierć nie zatrzyma mego rumaka.
Słowa te sprawiły, iż posmutniałem znacznie. Nie poniechałem jednak swego galopu. Biegłemwciąż, udając
dobrego i bystrego konia.
Wszakże przyszła chwila, gdy się coś we mnie zaczęło buntować tak dalece, że uczyniłem w galopie kilka
odruchów bezwiednych a wielce podobnych do wierzgnięć. Wreszcie uczułem, że zęby moje zaczynają zgrzytać,
nogi - miotać się ze wściekłością, a pięści - zaciskać się coraz mocniej.
― Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! ― zawołał staruch. Słowa te powiększyły moją wściekłość. Skoczyłem
nagle w bok i potrząsłem staruchem z taką mocą, że gnaty jego wydały jakiś suchy i ostry pochrzęst. Ścisnął mię
natychmiast kolanami za gardło. Czułem, że żyły wszystkie nabrzmiały mi na skroniach, a oczy nabiegły krwią.
Jąłem się miotać na wszystkie strony jak opętany. Dawałem takie susy i podskoki, jakich żaden koń nie potrafiłby
wykonać. Szalałem! Wszakże wysiłki moje były daremne. Staruch trzymał się mocno na mym grzbiecie i coraz silniej
dławił mi gardło kościstymi kolanami. Zabrakło mi tchu i czułem, że za chwilę skonam od uduszenia.
― Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! ― zawołał staruch czując, że siły mię opuszczają i że muszę mu ulec.
Uległem. Przynaglony do biegu uderzeniem potwornej pięty okrutnego starucha, pobiegłem przed siebie
ociężałym truchtem, gdyż byłem aż nazbyt zmęczony.
Przez dwa dni i dwie noce biegałem po wyspie bez spoczynku, bez wytchnienia.
Na trzeci dzień zaczęło mię męczyć nieznośne pragnienie, bo dzień był słoneczny i upalny. Ponieważ
na wyspie rosły olbrzymie, puste wewnątrz tykwy, zerwałem jedną z nich, napełniłem ją po brzegi sokiem winogron
i wychyliłem do dna.