18
Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym promieniu, o tym brzasku, o tym poranku,
który zaświta w niebiosach i rozwidni ciemność dokolną.
Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.
Zaświtał nieśmiało, bladym, zielonozłotym promieniem na szarym, zimnym obłoku.
Morze z lekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że mogły widzieć to, na co patrzyły. Otucha
wstąpiła mi do serca. Ścisnąłem mocniej belkę - jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę mego smutku i mojej podróży.
Wicher nie ustawał i gnał mię wciąż w stronę południa.
Słońce ukazało spoza obłoku swój rąbek złoty, potem pół tarczy, aż wreszcie cała tarcza słoneczna zazłociła się
na niebie.
Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały z dala przed sobą brzegi wyspy nieznanej, pokryte
zielenią drzew olbrzymich. Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.
Uczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi, które są cząstką matki
ziemi, mojej rodzicielki.
Wicher gnał mięwłaśnie ku tymbrzegom, ku tymdrzewom, ku tej zieleni. Zbliżałemsię dowyspy z szybkością
niemal błyskawiczną. Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdym wyspę zobaczył, a już dosięgałem jej brzegów.
Po chwili belka jednym końcem uderzyła o brzeg wyspy. Chwyciłem dłonią za krzew, który ponad brzegiem zwisał,
i wypełzłem z morza na wyspę.
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem ziemię wonną, ziemię
twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą.
Ucałowawszy tę ziemię wstałem, aby się rozejrzeć dokoła.
Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni. Jedne biegały powiewając grzywą,
drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma
pełnymi zdziwienia. I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei. Nie rozumiałem bowiem ich obecności
na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.