112
― Zapewne ma słuszność ― potwierdziła Armina.
― Gdy noc zapadnie... ― mówiłem dalej.
― Noc już zapadła ― przerwała Armina.
Teraz dopiero odczułem, do jakiego stopnia byłem przejęty tym, co się stać miało. Nie zauważyłem nawet
nadejścia nocy. Gwiazdy już migały w niebiosach i cisza nocna trwała na obszarach morza.
Milczeliśmy długo, bardzo długo i żadne z nas nie chciało czy też nie śmiało naruszyć milczenia. Wreszcie
postanowiłem odezwać się pierwszy ― Gdy północ się zbliży... ― zacząłem.
― Już się zbliżyła ― przerwała mi znowu Armina. Na pokładzie było pusto. Podałem Arminie słoik z maścią.
Wzięła go drżącą dłonią i spojrzała mi w oczy.
Była właśnie północ. Armina pogrążyła swe czarne palce w słoiku i dotknęła nimi swej twarzy. Niezwłocznie
twarz i szyja, i dłonie zbielały.
Przede mną stała cudowna, biała jak alabaster królewna. Wyciągnąłem ku niej dłonie, lecz nie podała mi swoich.
― Armino, czemu nie podajesz mi swych dłoni?
Armina milczała.
Spojrzałem w jej oczy turkusowe, lecz z powodu nocnego mroku nie mogłem dojrzeć ich wyrazu.
Armina bielała coraz bardziej, bielała z każdą chwilą, bielała nieustannie, tak iż w końcu pokryła się dziwną,
przeraźliwą białością.
―Armino! ― szepnąłem znowu. ― Co tobie? Czemu nic nie mówisz? Czemu jesteś tak przeraźliwie biała?
Trwała nadal bez ruchu, wsparta o ścianę okrętu. Dotknąłem jej dłoni. Były zimne jak lód. Dotknąłem czoła
i powiek, i ust... Zimne były usta i powieki, i czoło... Zrozumiałem wszystko... Białość jej była białością trupią...
Mimo to - Armina wciąż jeszcze bielała. Postać jej stała się teraz niemal, przezrocza i chwiała się od lada
powiewu. Wreszcie spostrzegłem, że to już nie Armina stoi przede mną, ale jakaś dziwna, martwa, przejrzysta istota,
utkana z nikłych, białych puchów kwietnych. Gwałtowny i nagły poryw wiatru w okamgnieniu rozwiał te puchy
w nic, zdmuchnął je kędyś w powietrze, które natychmiast napełniło się czarowną, kwietną wonią. Wdychałem tę
woń powtarzając nieustannie: