125
―Sindbadzie! ―odkrzyknęła Kaskada. ―Mężumój i kochanku jedyny! Przebacz mi moje nieposłuszeństwo
i mój upór! Nie mogę okiełznać tej straszliwej żądzy zlotu! Nie mogę jej powściągnąć ani pohamować! Coś mię
wlecze i ciągnie, i kusi, i pcha, i porywa, i zniewala do tego, abym się ze szczytu skały rzuciła gdziekolwiek, byle
w przepaść, byle w śmierć, choćby ot, tam, do twoich stóp, na tę trawę niczyją.
― Co czynisz, bezrozumna! ― wołałem znowu. ― Jeśli mnie kochasz, znijdź żywa i ostrożna w me objęcia!
― Nie mogę znijść, mogę się jeno rzucić, ani żywa, ani ostrożna, tylko martwa i nieoględna!
I zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Kaskada rzuciła się ze szczytu skały i z włosem rozwianym upadła
do mych stóp - martwa i nieoględna!
Towarzysze moi ujęli na ramiona ciało Kaskady i ponieśli je milcząc do domu.
Szedłem za nimi zdziwiony tym, że płakać nie mogę. Śmierć Kaskady była tak niezwykła i tak przez nią samą
przywołana, i tak na szczycie skał wyśniona, że odebrała mi zdolność i możność płaczu.
Stało się to z rana, a już wieczorem, według zwyczaju, miano mię żywcem wraz z Kaskadą pogrzebać.
Wieczór nadszedł. Na własnych barach poniosłem szklaną trumnę z martwą Kaskadą. Za mną sunął rydwan
obładowany wszelkimi sprzętami, meblami, zaś w ślad za nim sto innych rydwanów, na których piętrzyły się
niewiarygodnie olbrzymie stosy siodeł, które mi zwrócono.
Przybyliśmy wreszcie na wiadome wzgórze, które już znałem dobrze.
Otworzono drzwi potajemne i spuszczono mię żywcem do grobu wraz z cudowną Kaskadą i z całym
ruchomym mieniem. Gdym już dotknął stopami wilgotnego gruntu mrocznych podziemi, musiałem się co
prędzej postronić, aby uniknąć spadku na głowę tysiąca wrzucanych do podziemi siodeł. Na końcu wreszcie
spuszczono mi na sznurach siedem bochenków chleba i siedem dzbanów wody i zatrzaśnięto drzwi potajemne...
Ogarnęła mię ciemność i straciłem zmysły.