130
Przygoda piąta
Wonny, słoneczny poranek jaśniał w czystych
niebiosach, gdym konno mknął po ulicach Bagdadu,
zdążając pośpiesznie do mego pałacu. Zastanowił
mię niezwykły ruch i zgiełk, który wzmagał się
i wzrastał, w miarę jak się zbliżałem do placu, który
się znajdował w pobliżu mego gniazda rodzinnego.
Wjechawszy na plac, doznałem zdumienia bez
granic. Niezliczone tłumy rojnie i zgiełkliwie tłoczyły
się wokół jakiegoś przedmiotu, którego dojrzeć
nie mogłem. Słyszałem dziwne okrzyki i wywrzaski,
które napełniały powietrze dzikim zamętem.
― Wariat, wariat! ― krzyczeli jedni.
― Szaleniec, szaleniec! ― wołali drudzy.
―Obłąkaniec, obłąkaniec! ―wrzeszczeli inni.
― Niespełna rozumu, niespełna rozumu! ―
mruczeli dość głośno ci, którzy stali w moim pobliżu.
Zestawiając te okrzyki i wywrzaski bez
zbytniego trudu doszedłem do wniosku, że - mimo
pewnych różnic w poglądzie na stopień szaleństwa
- wszystkie zgodnie i jednomyślnie przyznają komuś
jakieś braki, niedobory i zwichnięcia na umyśle.