128
Mówiąc to dotknęła palcami strun swej lutni i zaczęła grać. Struny jęły się żarzyć rozmaitym blaskiem
stosownie do dźwięków, które z nich dobywała. Żarzyły się rozmaicie: to czerwonym, to błękitnym, to zielonym
światłem, rozwidniając podziemie.
― Czy dobrze ci się śnię? ― spytała grając coraz czarowniej.
― Dobrze ― szepnąłem.
― Czy zapominasz, że jestem tylko snem? ― spytała znowu.
― Zapominam.
― To znaczy, że śnię ci się dobrze.
― Śnij mi się jeszcze... graj mi jeszcze... ― szepnąłem.
― Idź za mną, a wyprowadzę cię z podziemi, aby ci się wywdzięczyć za to, żeś mię z trumny wyzwolił.
― Czy pójdziesz za mną do mojej ojczyzny? O ile mię bowiem wyprowadzisz z podziemia, wyruszę
natychmiast do Bagdadu.
― Będę ci się śniła i w Bagdadzie, ale zniknę ci sprzed oczu w chwili, gdy się wydostaniemy na powierzchnię
ziemi. Powinieneś zarówno kochać moje zjawienia, jak i moje zniknięcia.
― Powiedz mi, jak ci na imię, abym mógł cię we śnie przywołać, ilekroć tego zapragnę.
― Nazywam się Urgela.
Powtórzyłem kilkakroć jej imię, aby je zapamiętać, ona zaś grając prowadziła mię dalej po korytarzach
podziemnych. Struny pod dotykiem jej smukłych palców rozbłyskiwały tysiącem rozmaitych świateł. Posuwaliśmy
się naprzód to w szkarłatnym, to w zielonym, to w błękitnym oświetleniu, aż wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu,
gdziem ujrzał skaliste wschody, prowadzące do otworu, przez który przenikało światło słoneczne. Pod wpływem
promieni słonecznych postać Urgeli zbladła, a dźwięki jej lutni stały się stłumione i jakby dalekie. Wspiąłem się
po wschodach ku górze. Urgela szła za mną. Po chwili wydostałem się przez otwór na powierzchnię ziemi i radośnie
stanąłem w słońcu, gdyż było właśnie południe.
Obejrzałem się za siebie. Urgela stała przede mną, zaledwo widzialna, zaledwo zarysowana na błękitnym
powietrzu. Dźwięki jej lutni były już tak dalekie, żem nie mógł ich dosłyszeć.