142
― Krewni Diabła Morskiego ― mówił, znacząco marszcząc brwi ― krewni Diabła Morskiego lubują się
czasem w połykaniu rozmaitych przedmiotów, sprzętów i narzędzi, gdyż żołądki ich trawią nawet kamienie.
Ten, który na naszym przebywa okręcie, pewnikiem okradł jakiegoś muzykanta wędrownego, aby skradzionym
instrumentem nasycić swój wiecznie głodny żołądek. Może połknął harfę albo skrzypkę, albo wiolonczelę, albo
basetlę, albo cytrę, albo gitarę, albo drumlę jakowąś, która zamiast burczeć, będzie mu grała w brzuchu dopóty,
dopóki jej do cna nie strawi.
Kapitan wielce podziwiał zasoby wiedzy starego i wytrawnego marynarza, ten zaś smutnie głową kiwał,
jakby bolę jąć nad połkniętą przeze mnie drumlą lub gitarą. Wreszcie na trzeci dzieńmitrężnej żeglugi ujrzeliśmy przed
sobą wyspę samotną, bezludną i skalistą. Na tej właśnie wyspie wysadzono mnie, a raczej kazano wysiąść. Zaledwiem
stopą dotknął lądu wyspy, okręt odpłynął i wkrótce znikł mi z oczu. Zostałem sam, nie wiedząc, gdzie się znajduję.
Wyspa pokryta była skałami. Poza tym - ani drzew, ani ptaków, ani strumieni, ani nawet źdźbła trawy. Skały, skały
i skały. Pomiędzy skałami wiły się ścieżki zawiłe. Zacząłem się błąkać po tych ścieżkach, rozmyślając o bliskiej śmierci
głodowej, która mię czekała.
Nagle na zakręcie jednej ścieżki ujrzałem pałac kuty w skale. Miał olbrzymie drzwi z szarego kamienia, które
stały otworem.
Natychmiast wszedłem do wnętrza pałacu. Wbiegłem po pustych schodach na piętro, a stamtąd
do obszernych, złocistych komnat, w których unosił się smaczny zapach rozmaitych potraw. Komnaty jednak były
puste, bezludne, samotne. Węsząc zapachy smażonego, pieczonego i duszonego mięsiwa szedłem dalej -
z komnaty w komnatę - aż wreszcie w ostatniej komnacie ujrzałem postać ludzką. Był to ani zbyt młody, ani zbyt
stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawożółte i tak lśniące, że mimo woli przesłoniłem urażone oczy.
Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila głaskał nie mniej pulchną dłonią.
W zadumie i w skupieniu poruszał pulchnymi wargami i pomlaskiwał pulchnym językiem tak, jakby rozważał smak
zjedzonych przed chwilą potraw, których woń gęsta, tłustawa i jeszcze ciepła obficie przesycała i urozmaicała
powietrze komnaty. Nie spojrzał nawet na mnie, zbyt zajęty rozsmakowywaniem swych świeżych i wonnych
wspomnień podniebieniowych.
1...,135,136,137,138,139,140,141,142,143,144 146,147,148,149,150,151,152,153,154,155,...198