145
― Zgoda! ― rzekłem udając wesołość i zadowolenie. Tłuścioch znów klasnął w dłonie.
― Czy nie widzisz tam we drzwiach Kalebasa? ― spytał po chwili.
― Stoi tam już od minuty w oczekiwaniu twych zleceń ― odparłem.
Tłuścioch zwrócił głowę ku drzwiom.
― Poczciwy Kalebasie ― rzekł z dobrodusznym uśmiechem ― przynieś nam pudełko sardynek w oliwie,
jeno duchem, bo gość ma apetyt wilczy i spieszno mu do przekąski.
― Nie jestem znów tak głodny, abym nie mógł chwili jednej zaczekać ― zauważyłem głosem niezwykle
ugrzecznionym, udając pewnego rodzaju wstydliwość i zakłopotanie człowieka, który nie chce wyzyskiwać zbytniej
gościnności gospodarza.
― Nie krępuj się, człowieku wstydliwy! ― zawołał tłuścioch. ― Żądaj, czego tylko dusza twoja zapragnie!
Uważaj mój dom za SWÓJ własny. Gościnność jest jedynym moim nałogiem. Ale otóż i sardynki zjawiły się już
na stole. Błagam cię, człowieku wstrzemięźliwy, jedz, ile się zmieści! Czym chata bogata, tym rada!
I mówiąc to tłuścioch swoją pulchną dłonią przysunął mi zręcznie i usłużnie nieistniejące zgoła pudło
urojonych sardynek w niemniej urojonej oliwie.
Jąłem je wywlekać z pudła niewidzialnym widelcem i kłaść na niewidzialnym talerzu. Tłuścioch też, idąc
za moim przykładem, wyciągnął widelcem jedną sardynkę, wsunął ją szybko do rozwartych zawczasu ust, przełknął,
oblizał się i rzekł:
― Świeżuteńkie! Takich sardynek z pewnością nigdzie nie jadłeś. Każę je zaprawiać bobkowymi liśćmi
i goździkami, aby w ten sposób ożywić i zaostrzyć mdły smak oliwy.
― Przewyborne! ― zawołałem udając, że przełykam, jedną po drugiej, urojone sardynki.
― Nie krępuj się, człowieku niedobry, i weź jeszcze, choćby kilka.
― Już nie mogę, doprawdy nie mogę! ― wymawiałem się z niezwykłym ugrzecznieniem.
― Wyrządzasz mi krzywdę i przykrość! ― zawołał tłuścioch. ― Weź choćby tę jedną, co leży na uboczu,
najsuciej wykąpana w oliwie i najsrebrniej połyskująca spasionym brzuszkiem, w którym obecnie utkwił samotny
a wielce nadobny goździk jakby na znak, iż od owego właśnie miejsca warto tej rozkoszy napocząć.