178
W tej samej chwili kapitan i reszta marynarzy otoczyli kołem wuja, oświetlonego latarnią. Zadrukowana
wierszami twarz wuja górowała nad przerażonym tłumem, który mu się uważnie przyglądał.
― Syn diablicy i orangutana! ―wrzeszczał stary i wytrawny marynarz. ― Jak śmiał potomek tak nikczemnej
rasy wtargnąć na nasz pokład? Biada nam! W jego dłoni tkwi przeklęty list Diabła Morskiego! Obecność tego listu
na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Kapitanie, radzę ci tego potwora wraz z listemwrzucić natychmiast do morza!
― Do morza! Do morza! ― wrzasnęła chórem załoga.
― Nie jestem synem diablicy i orangutana, ale poetą! ― zawołał dumnie wuj Tarabuk. ― Precz z moich
oczu, marny tłumie, który nie umie uczcić i ocenić wielkiego poety! Zamiast na klęczkach dziękować mi za moją
obecność na okręcie, chcesz mnie, mamy tłumie, wrzucić do morza?
― Do morza! Do morza! ― powtórzyła chórem załoga. Kilku marynarzy rzuciło się na wuja Tarabuka
i pochwyciwszy za dłonie, znieruchomiło go na miejscu.
― Nie pozwolę temu człowiekowi nic złego uczynić! ― zawołałem nagle, podbiegając do nieszczęsnego
wuja. ― Jest to mój wuj, którego żadne węzły pokrewieństwa nie łączą z diablicą lub orangutanem!
― Jest to wielki poeta i mój przyjaciel! ― zawołał z kolei Chińczyk, zbliżając się do wuja.
― Tym gorzej dla was obydwóch! ― odpowiedział stary i wytrawny marynarz. ― Wrzucimy was z nim
razem do morza!
― Do morza z nimi, do morza! ― krzyknęła znowu załoga.
Nie wiadomo, czym by się skończyło to smutne nieporozumienie, gdyby nagły a niespodziany wypadek
nie odwrócił od nas uwagi kapitana i marynarzy. Odpłynęliśmy już na kilka mil od lądu i okręt nasz bujał na pełnym
morzu.
Otaczał nas zmierzch wieczorny, który co chwila gęstniał zapowiadając noc ciemną.
W tym zmierzchu znienacka błysnęło jakieś światło purpurowe, kołyszące się na miarowo rozechwianych
falach.
Światło zdawało się piętrzyć na morzu i coraz zbliżało się do naszego okrętu.
Kapitan pochwycił lunetę i spojrzał przez nią w ową purpurę.