39
Nikt nie znał, nikt nie widział, nikt od niechcenia nawet okiem nie rzucił na prawdziwego Sindbada, który
samotnie ukrył się za drzewem, aby oglądać i zazdrościć, zamiast być przedmiotem zazdrości i oglądania.
Objąłem pień mojego drzewa i po raz pierwszy w życiu rozpłakałem się rzewnymi łzami. Wstyd mi było
moich własnych łez, lecz nie mogłem ich powstrzymać. Płynęły strugami, strumieniami, skapując obficie na ziemię
i zbierając się u stóp moich w małą, lecz dość głęboką kałużę.
Płakałem zapewne długo, bardzo długo, tak nieskończenie długo, że w czasie mego płaczu Hindbad zdążył
poślubić Piruzę i wkrótce ujrzałem cały orszak ślubny, powracający do pałacu. Wówczas przestałem płakać. Lecz
nie opuściłem mego drzewa. Stałem wciąż, stałem uparcie, niestrudzenie, niezmordowanie, aż noc wreszcie
zapadła i gwiazdy rozbłysły w niebiosach.
Okna pałacu rozjarzyły się tysiącem świateł rzęsistych. Kapela grzmiała. Na szybach okien co chwila
migały podwójne cienie tańczących par. Zgadywałem, stojąc za drzewem, które z tych cieni należą do pana młodego
i do panny młodej. Poznałem je po tym, że były błękitniejsze od innych cieni, które się po szybach przesuwały. Zapewne
wybłękitniała je radość i szczęście. I dziwno mi było pomyśleć, że tam, w tym rzęsiście oświetlonym pałacu,
za szybami, za ścianami, weseli się i tańczy w tej chwili z moją narzeczoną człowiek do mnie podobny jak dwie krople
wody, lecz mimo podobieństwa - wrogi mi i wstrętny, i nienawistny.
O północy, znużony łzami, wsparłem się o pień mego drzewa i zasnąłem snem ciężkim i boleśnie twardym.
Spałemtak do poranka, gdymię nagle zbudziło czyjeś dotknięcie. Rozwarłemod łez oślepłe i zbolałe oczy, aby zobaczyć,
kto mnie dotknął. Koło mnie stała staruszka. Koścista jej ręka dotykała właśnie mych pleców.
― Zbudź się, zbudź! ― szepnęła staruszka.
Spojrzałem na nią i nie mogłem ukryć zdziwienia. Nigdy jeszcze nie widziałem tak starej, tak kościstej i tak
trzęsącej się kobiety. Mówiła nie głosem, jeno szmerem. Szmer jej ust rozsypywał się w powietrzu jak szelest
suchego papieru. Oczy jej zapadły się tak głęboko, że nie było ich widać. Twarz była pokryta mchem siwym,
a na brodzie wyrastał grzyb muchomorem zwany. Co chwila kościstą dłonią gładziła swój muchomor, jakby się
chciała przekonać, czy tkwi jeszcze na miejscu i czy dobrze rośnie. Sądząc na oko, miała chyba lat tysiąc z górą.
― Czemu mię budzisz? ― spytałem.