54
Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i zachwiewać pod moimi
stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne
syki i ujrzałem znienacka atłasowopołyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby wężów jadowitych, które
się społem i kolejno wysnuwały z dna kotliny, spod natłoku rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął
mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom
kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek nadludzki,
aby nieco uchylić głazu i przeniknąć do wnętrza groty. Gdym był już we wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście
do groty szczelnie przesłonił, odetchnąłem radośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie. Ciekawość
jednak kazała mi z lekka uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, której zbytnia wąskość
wzbraniała wężom dostępu. To, com ujrzał, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ujrzałem cud, ale cud potworny
i straszliwy! Tłum wężów, jaskrawo oświetlonych blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny unosząc
ku górze łby i prostując smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło nagle
tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na wietrze. Przyglądając się uważniej
spostrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni
i sygnetów. Cały tłum wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy wszystkie
na raz węże nieruchomiały niby przedmioty strojne, lecz martwe; i wówczas dzięki smukłości tych przedmiotów
zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi utkwionych. Zrobiłem
właśnie owo spostrzeżenie, gdy nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych wężów dobywają się
z wolna dźwięki fletowe. Wkrótce cały chór wężów zabrzmiał rozgłośnie i przysiągłbym, że to śpiewały żywe, zaklęte
i ponętnie śpiewne, choć z pewnością jadowite i drapieżne flety. Nie mogłem, mimo wysiłków, pochwycić dziwnej,
zawiłej i przenikliwie czarującej melodii. W takt tej melodii węże poczęły wyginać tułowie i pobrzękiwać pierścieniami
i sygnetami. Pobrzękując w ten sposób, jęły pląsać po jarzących się w księżycu diamentach. Po raz pierwszy w życiu
widziałem taniec wężów, taniec dziki, rozszalały, upojony księżycem, roziskrzony natłokiem potrącanych co chwila
diamentów. Jeden z wężów - najgromniejszy i najbardziej do fletu podobny - stanął nagle na przedzie rozpląsanego
tłumu i głosem niezaprzeczenie fletowym zaśpiewał pieśń dziwną i niezrozumiałą: