55
― Chwała Kotlinie Diamentowej! Chwała dnu Kotliny Diamentowej! Chwała królewnie, której boski żołądek
z taką łatwością trawi diamenty! Co dzień ptak Rok zlatuje na dno kotliny, aby zdobyć nowe zasoby najsłodszych
i najpożywniej szych diamentów. Nie możemy wzbronić mu tego połowu, gdyż w dzień morzy nas drzemota
niepokonana i dopiero w nocy budzimy się ze snu kamiennego. Bracia-Węże, tańczcie! Bracia-Węże, pląsajcie!
Bracia-Węże, pamiętajcie o tym, że ojcowie i praojcowie nasi wierzyli tylko w potęgę fletu, modlili się do fletu,
klękali przed fletem i składali krwawe ofiary fletowi, bo z niego powstała pieśń, a z pieśni - taniec, a z tańca - błysk
w ślepiach, a z błysku w ślepiach - diamenty, a z diamentów - dno Kotliny Diamentowej, którą odwiedza ptak Rok,
odwieczny narzeczony królewny, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty.
Tak śpiewał wąż-przodownik, podczas gdy jego dziwacznie cętkowani towarzysze pląsali, upojnie wsłuchani
w tę pieśń, której treści zrozumieć nie mogłem. Zapamiętałem tylko, że Rok ma zwyczaj codziennego odwiedzania
Kotliny Diamentowej. Prócz tego zauważyłem, że rozpląsane węże słuchały tajemniczej pieśni z takim właśnie
rozkołysaniem się i z takim natężeniem, z jakim słuchają zazwyczaj dźwięku fletu. Stanowczo - każdy z tych wężów
miał w sobie coś fletowego. Po prostu trudno było określić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone
życiem i wyposażone w żądła jadowite. Przez całą noc trwał taniec wężów. Skoro świt zbliżać się zaczął, taniec
z wolna jął ustawać. Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż wreszcie przy pierwszym brzasku poranku ogarnął
je nagły i gromadny bezruch. Po czym zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchnią diamentową.
Wówczas wyszedłem z groty. Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże owe przez dzień
cały śpią snem kamiennym. Nie groziło mi więc - żadne niebezpieczeństwo. Postanowiłem skorzystać z nowych
odwiedzin Roka, aby z jego pomocą wydostać się z Kotliny. Przypuszczałem, że Rok, jako ptak drapieżny i mięsożerny,
złakomi się na krwią dotąd woniejące zwłoki nieoględnej sarenki.
Przykrępowałemsiebiemocno do owych zwłok i czekałemcierpliwie na przylot Roka. Czekałemaż do samego
południa. W południe posłyszałemw niebiosach znajomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dno kotliny cień olbrzymi.
Po chwili ujrzałem Roka, jak spuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach, rozpłaszczył skrzydła po ziemi i jął
nimi uderzać po diamentowej powierzchni. Gdy sporo już diamentów utkwiło mu w piórach, zaniechał swej
młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku sarnie. Zwabił go widocznie smakowity zawiew przelanej wczoraj krwi.