69
Bił od nich ciepły jeszcze, przyjemny a osobliwy zapach czystości uzyskanej mydlinami, krochmalem i gorącym
żelazkiem. Z bliska robiły wrażenie sztywnych gorsów od koszul, z dalszej nieco, aczkolwiek umiarkowanej odległości
zdawały się stosami chustek do nosa, a z jeszcze dalszego stanowiska miały wygląd najrozmaitszej bielizny.
― Ratunku! ― jęknął wuj Tarabuk. ― Jestem zgubiony na całe lata! O, cóżeś uczyniła ze mną, niedobra
kobiecino! Czyż nie wskazałem ci prawego kufra?
― Lewą rękę podniósł pan do góry, więc pomyślałam, że o lewym kufrze mowa.
― Trzebaż mi było przyjść na świat mańkutem! ― rozpaczał wuj Tarabuk. ― Czyż nie umiesz, niedobra
kobiecino, odróżnić bielizny od nie-bielizny? No, powiedz sama, czy tak wygląda bielizna?
― To prawda, że nigdy bielizna aż tak nie wygląda ― zauważyła rezolutnie kobiecina. ― Toteż długo miarkowałam
i nijak zmiarkować nie mogłam, którą część swej osoby przy odziewa jaśnie pan w te zbytki. Bo ani się tym osłonić,
ani się w to wystroić. Ale potem z mnóstwa onych plamek wymiarkowałam, że to pewnikiem jakieś śliniaczki albo i co
innego.
― Precz z moich oczu! ― zawołał gniewnie wuj Tarabuk. ― Nie chcę cię widzieć nigdy, rozumiesz? Nigdy!
Kobiecina wielce zasmucona opuściła pokój, a wuj Tarabuk przez dni kilka załamywał dłonie i płakał
gorzkimi łzami. Pozbawiono go nagle wszystkich rymowanych utworów, które były płodem długiej i wytrwałej
pracy. Rozpacz wuja była tak wielka, iż umysł jego, jak się sam wyraził, zsunął mu się nieco na bakier. Tu właśnie
tkwiła przyczyna, dla której wuj Tarabuk mimo woli i bezwiednie, dzięki osobliwej chorobie - spowodowanej nieludzką
rozpaczą - wyposażał każde zdanie w słowa zaczerpnięte z pracznictwa.
Chciałem go rozerwać opowiadaniem moich przygód, ale nadaremnie! Wuj Tarabuk nie mógł skupić uwagi
na żadnym przedmiocie. Uwaga ta była zbłąkana w dziwacznym a parnym świecie mydlin, pralni i praczek. Ba! Wuj
Tarabuk doszedł do takich zawiłych przemian językowych, że zamiast słowa „pracować” używał stale wyrazu
„praczkować”, który to wyraz ze względu na zbytnią wieloznaczność brzmi częstokroć tak, jakby zgoła nie miał
żadnego znaczenia. Muszę jeszcze ubocznie dorzucić, iż zamiast mówić: „osiadł na mieliźnie”, wuj mówił: „osiad
na bieliźnie”... Po krótkim tedy obcowaniu z wujemwywnioskowałem ciszkiem, iż staremu pomieszał się rozum i język,
tym bardziej że pewnego razu, przyglądając mi się z widocznymi oznakami źle tajonej obawy, szepnął płochliwie:
1...,62,63,64,65,66,67,68,69,70,71 73,74,75,76,77,78,79,80,81,82,...198